W najbliższy piątek 8 lipca w kinach w całej Polsce zadebiutuje nowy "
Thor" – "
Thor: Miłość i grom". My już go widzieliśmy i mamy dla Was recenzję. Jak pisze w niej Bartek Czartoryski:
Waititi nieprzerwanie żongluje gatunkowymi konwencjami, w komedię romantyczną wsącza horrorowy mrok, a serdeczny śmiech potrafi przerwać brutalnym cięciem miecza. Zdradzimy Wam, że my bawiliśmy się świetnie.
***
Recenzja filmu "Thor: Miłość i grom"
Bój istnieje
Choć na hollywoodzkiej ziemi kapitalizm to jedyna obowiązująca religia, mamy w nowym "
Thorze" do czynienia z czymś niespodziewanym, mianowicie z przewrotnym wyznaniem politeistycznej wiary. Oczywiście, istnienie bogów i bogiń z dowolnie wybranych kultów i kultur nie podlega w tym komiksowym świecie praktycznie żadnej dyskusji. Zaskakuje natomiast wyłączenie ich ze sfery sacrum i włączenie w obręb popkulturowego mitu, przydzielenie miejsca gdzieś obok trykociarzy, prastarych kreatur z oceanicznych głębin oraz, dajmy na to, przybyszy z Alfa Centauri.
Dlatego kiedy
Taika Waititi rozpoczyna swój film od sceny zabójstwa słonecznego, dionizyjskiego bóstwa, popełnionego przez rozczarowanego nim wyznawcę, idzie za tym interesująca refleksja. Nie mamy, oczywiście, do czynienia z teologicznymi rozprawkami, bynajmniej. Iście prometejski wysiłek podjęty przez Gorra (
Christian Bale), który chce unicestwić wszystkie ślepo czczone we wszechświecie istoty, choć zrodzony z zemsty, ma przecież humanistyczne podstawy. Ten swoisty apostata nie szuka w tym osobistych korzyści, ale wyzwolenia spętanych religią bliźnich. Czy tego sobie życzą, czy nie. Rzeczona pierwsza scena jako żywo przypomina otwarcie Coppolowskiego "
Draculi", to demonstracyjny akt wyrzeczenia się wiary, decyzja niemalże zdroworozsądkowa, zwłaszcza że tutejsi bogowie, których kolegium oglądamy później, są niemal bez wyjątku próżni, lekkomyślni i pyszni. Dlatego motywacja Gorra jest absolutnie zrozumiała. Czyni go to jednym z najciekawszych czarnych charakterów z filmowego świata Marvela.
Odziany jak mnich, chudy
Christian Bale nadaje mu niemalże wampiryczny sznyt, strojąc groteskowe miny i wymachując członkami niczym ogromny pająk. Ale niech nikogo nie zmyli ludzki aspekt jego charakteru, podkreślony grubą krechą żałoby i bezdennego smutku – człowiek ten opętany jest potęgą broni, którą dzierży i która z każdym dniem odbiera mu moc racjonalnego osądu.
Waititi mówi natomiast wprost, że i bóg może znaleźć odkupienie, jeśli stanie się... człowiekiem.
To oczywiście przewodnia myśl filmu, lecz nie tutaj bije jego serce, ważniejszy jest powtarzający się motyw odbudowy, zarówno na poziomie dosłownym, jak i tym stricte metaforycznym, emocjonalnym i uczuciowym, gdy chodzi o więzi międzyludzkie. Mamy tu zarówno nowy, ziemski Asgard zarządzany przez królową Walkirię, jak i samego Thora, nadal dochodzącego do siebie po boju z Thanosem.
Waititi nieprzerwanie żongluje gatunkowymi konwencjami, w komedię romantyczną wsącza horrorowy mrok, a serdeczny śmiech potrafi przerwać brutalnym cięciem miecza. Nie traci jednak z oczu tego, co jest duszą jego filmu. Chodzi, rzecz jasna, o tytułową miłość. Nie tylko tę między Thorem a Jane Foster, która jest klejem spajającym anegdotyczną fabułę, ale i o tę rodzicielską.
Znakomity, wzruszający finał dowodzi, że film, choć nadal obciążony coraz bardziej już nieznośną formułą dramaturgiczną charakterystyczną dla projektu
Kevina Feigiego, jest poprowadzony konsekwentnie i spójny tematycznie – choć wciąż lepiej działa na poziomie szczegółu niż ogółu. Jest tu patent na patencie: wydzierające się komicznie kozy ciągnące wikiński drakkar, rubaszny
Russell Crowe jako Zeus i topór Stormbreaker zazdrosny o poskładanego na nowo Mjolnira.
Waititiemu może nie udało się postawić MCU na głowie, ale zadowalająco zmodyfikował obowiązującą poetykę. Od dawna nie byliśmy w tych sztywnych ramach bliżej dzieła na tyle autorskiego, by wszystkie ekscentryzmy widoczne były gołym okiem. Ewidentnie uwiera
Waititiego ta marvelowa ciasnota, ale reżyser nie próbuje się tu kopać z koniem – po odfajkowaniu obowiązkowych punktów fabularnych (jak mniemam, narzuconych odgórnie), skupia się na detalach. To w nich drzemie faktyczna siła "
Thora: miłości i gromu".
Całą recenzję filmu "Thor: Miłość i grom" przeczytacie na karcie filmu TUTAJ. Zwiastun filmu "Thor: Miłość i grom"